Tak deszczowo ostatnio za oknem i już dopadła mnie tęsknota za latem. A zaraz obok tęsknoty rozsiadły się piękne wspomnienia z naszej krótkiej acz miłej wyprawy z bliźniakami do Rumunii. Moi rodzice w sierpniu zabrali Kazia na tydzień wakacji u dziadków i nagle pojawiła się przed nami perspektywa 7 dni TYLKO z dwójką dzieci i odezwał się zew przygody. Taka potrzeba znalezienia się w drodze bez ściśle określonej trasy - po prostu podążania przed siebie. Wybraliśmy Rumunię, która od lat była naszym marzeniem. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy z założeniem, że dostosujemy ilość przejeżdżanych kilometrów do drzemek chłopaków i dojedziemy tak daleko jak się uda. To było świetne doświadczenie - takie wspólne bycie w drodze - bez szczególnego planu, oczekiwań, pośpiechu. Jedynym ograniczeniem była data powrotu. Może nie zobaczyliśmy wiele z tego co Rumunia ma do zaoferowania, bo panowie jadący na rowerach z kosami w rękach znacznie ograniczali nasza prędkość na marmaroskich drogach, ale nie to było najważniejsze.
Stało się - zapuściłam się w czeluście internetu, żeby znaleźć sekretny sposób na przespanie całej nocy przez bliźniaki. Nie ma nas tu wcale od dłuższego czasu. Nie ma, bo w zasadzie zawiesiliśmy funkcję spania w naszych organizmach i funkcjonujemy przez 24 h jak komputer w stanie hibernacji - otwieramy oczy jak dzieci zaklikają. W niedzielę o 6 rano, po tym jak każdy z nas przespał ok 1,5 godziny można było w pokoju Kazika zobaczyć następujący obrazek. Świt, rozwalone łózko w pokoju dziecięcym, w rogu suszy się pranie, na łóżku matka z rozwianym włosem i makijażem typu "smoky eyes", który z powieki przeniósł się pod oko, trzyma na kolanach jedno rozweselone niemowlę, w środku radośnie podskakuje 3 latek, krzycząc "ijoo ijoo" "alarm" po czym wali matkę dżdżownicą po głowie (bo to matka przecież płonie), w drugim kącie łóżka zwinięty w kłębek ojciec, z drugim niemowlakiem opartym o jego brzuch, usiłuje jeszcze uszczknąć choć mikrosekundę snu, ale chociaż jest mistrzem świata mikrodrzemek ponosi sromotną klęskę. Gdyby ktoś tylko mógł nam zrobić wtedy zdjęcie. Już je widzę oczami wyobraźni na Instagramie: #happyfamily, #sundaymorning, #happylife - takie czarno-białe. Dajcie Wy mi lepiej te wszystkie kubki kawy z pianką na tle bielonego drewna, które tego samego ranka, tak ochoczo tam powrzucaliście.
Cztery dni bez dzieci. Spokój, cisza, przespane całe noce, jazda samochodem bez "brrrrrrrrrrrrrrr", tańców i śpiewów na tylnym siedzeniu. Wszystko podszyte oczywiście tęsknotą, ale jednak obietnica raju, pełen reset. Tak, udało się sprzedać całą trójkę dziadkom i wyjechać na chwilę we dwoje, a w zasadzie w piątkę - z tym, że wszyscy pełnoletni. Wybór padł na Grossglockner - najwyższy szczyt Austrii. Fajnie było, ależ było fajnie. Wyrodna matka, wyrodny ojciec.
Przyzwyczaiłam się już do tego, że mało kto przejdzie obojętnie obok bliźniaczego wózka. Odpowiadam grzecznie, że dwóch chłopców, że dwujajowe, kiwam potakująco, że podwójna radość i podwójna robota i uśmiecham się pod nosem, słysząc, że wiozę w tym wózku TYSIĄC złotych (bo przecież to dwa razy "pińcet"). Czasami zdarza mi się spotkać innych rodziców bliźniąt. Ja pcham mój wózek i widzę z daleka Ją, jak pcha z wysiłkiem swój tysiąc. I to porozumiewawcze spojrzenie, tak, wiem jak wyglądają Twoje noce, tak, wiem, jak to jest jak płaczą na raz. Najciekawiej jest jednak jak zaczepiają mnie rodzice odchowanych lub ewentualnie starszych niż moje bliźniaków. To są dopiero historie z dreszczykiem.
Ten tekst piszę głównie dla siebie, ale i dla tych podobnych charakterologicznie do mnie, których jak mniemam jest całkiem sporo. Dla takich, którzy lubią idealizować świat i którzy rzadko przed realizacją jakiegoś planu wizualizują sobie możliwe negatywne konsekwencje lub problemy. Dla tych, których motto życiowe brzmi: "Szlachta na koń wsiędzie i jakoś to będzie". Którzy wszystkie rady i ostrzeżenia tych bliskich i tych nieznajomych kwitują prychnięciem lub ewentualnie dyplomatycznym milczeniem. Dla tych co chcieli teatr otwierać w miejscowości zamieszkanej przez 100 osób i tych co z małymi dziećmi kule ziemską trzy razy objadą i tych co pierwszy milion zarobią sprzedając ubikacje sprowadzane z Chin. Lubię Was!
Mam za sobą trudny egzamin na przewodnika po Krakowie i podczas tego egzaminu koleżanka bardzo uroczo się przejęzyczyła i mówiąc o obrazie Henryka Siemiradzkiego zrobiła z "Pochodni Nerona" - "Pochodnie Neurona". Więc ten tekst jest dla tych wszystkich zapaleńców, którym w głowach nieustannie palą się takie pochodnie neuronów i którzy do kompletu zdecydowali się posiadać dzieci. Czy to da się pogodzić?
Dobry park w środku betonowej dżungli to podstawa dla wiejskiego elementu napływowego jakim jesteśmy. Dużą motywacją w wyborze naszego krakowskiego mieszkania było położenie tuż obok parku o szumnej nazwie Ogród Płaszów. A jest to park nie byle jaki - paradoksalnie jego dużą zaletą jest całkowity brak infrastruktury. Żadnych chodniczków, ławeczek, małej architektury. Po prostu zielony zakątek ze starymi drzewami i wydeptanymi kilkoma ścieżkami. I chociaż czasem kiedy przedzieram się wózkiem przez te wertepy, złorzeczę trochę pod nosem, to myślę sobie, że jednak fajnie jest tak jak jest. Tak trochę dziko, bez cyrkla i linijki - przechodzisz przez bramkę i już jesteś w innym świecie, po drugiej stronie lustra.
Są takie wydarzenia, które napędzają ciąg przyczynowo-skutkowy w naszym życiu. Wystarczyłoby zmienić tę jedną chwilę w przeszłości, a wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. Bo gdybyśmy nie pojechali na obóz żeglarski w Myśliborzu, nie nauczylibyśmy się najprawdopodobniej żeglować, a gdybyśmy nie umieli żeglować, nie poznalibyśmy się z Wiktorem w porcie w Mikołajkach, a gdybyśmy nie poznali się z Wiktorem w Mikołajkach, nie bujałabym teraz jedną ręką Tadka, drugą łaskotała Filipa, myśląc o tym jak Kazik się ma dzisiaj w przedszkolu, pisząc jednocześnie nosem na klawiaturze (przy okazji polecam książkę Stevena Kinga "Dallas":)). To zabawne, ale już w Myśliborzu w 1999 roku powinniśmy się byli poznać, bo byliśmy tam w tym samym czasie. Cóż, dwunastolatka w jaskrawożółtym stroju kąpielowym (jakaż to była modna ówcześnie stylizacja) nie do końca mogła przypaść do gustu szesnastolatkowi w bundeswerce. W 2011 roku sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej. Ale wszystko zaczęło się tam - w Myśliborzu. Kiedy w drodze powrotnej ze Świnoujścia do domu Wiktor zaproponował, żebyśmy lekko zboczyli z trasy i zobaczyli jak, żyjący w naszych wspomnieniach ośrodek żeglarski wygląda obecnie, odpowiedź mogła być tylko jedna.
Tydzień w Świnoujściu wystarczył, żeby stwierdzić, że moglibyśmy spokojnie tam zamieszkać, bo tak przyjaznego mieszkańcom miejsca dawno nie widzieliśmy. Nie wszystkie atrakcje dane nam było sprawdzić - za mało czasu, nie ta pogoda, trochę za małe jeszcze bliźniaki, żeby np. pojeździć na rowerze, ale o to kilka sprawdzonych przez nas możliwości.
Dobre 50 lat temu moja babcia towarzyszyła dziadkowi w podróży żukiem do Świnoujścia, w celu załatwienia, jakiejś bliżej nieokreślonej już sprawy. Kiedy już rzeczoną sprawę załatwili, babcia powiedziała do dziadka, że chciałaby teraz zobaczyć morze, co dziadek skwitował słowami: "Szkoda czasu! Co wodę oglądać będziesz?". I nie zobaczyła. My postanowiliśmy zapakować trójkę dzieci i przejechać 800 km, żeby tą wodę zobaczyć i to w kwietniu. Świat stanął na głowie, powiedziałby dziadek.
Zamykając temat naszego wypadu z Kazikiem na Islandię postanowiłam zamieścić tutaj mój pierwszy, samodzielnie zmontowany film. Proszę o wyrozumiałość - jest bardzo amatorski, momentami nieostry, za to bardzo rodzinny i myślę, że oddaje urok Islandii.
Ostatnio dużo ciszy na blogu, bo trochę trudny czas za nami. Kazik bardzo dużo chorował - trzy zapalenia oskrzeli pod rząd. Ogarnianie całej trójki naszych pociech nawet z pomocą drugiej osoby nie należy do najłatwiejszych. Zwłaszcza, że Kazik oswaja się dopiero z młodszymi braćmi, tak jak w sumie i my. Święta wielkanocne stały się pretekstem do pierwszego wspólnego wyjazdu całą naszą powiększoną rodziną i były czasem kiedy w końcu wszyscy byli zdrowi. Na razie tylko 80 km do dziadków, ale miało to znamiona prawdziwej wyprawy - zwłaszcza pakowanie. Kiedy kupiliśmy nasz nowy "rodzinowóz" z uznaniem patrzyliśmy na rozmiar bagażnika. Wygłosiłam nawet zdanie, że będzie ciężko go w całości zapakować. O słodka nieświadomości! Naszym następnym zakupem będzie bagażnik na dach. Trzeba się przyzwyczaić, że odtąd będziemy podróżować jak tabor cygański, lub niczym ślimak nosić ze sobą cały dom. No chyba, że za jakiś czas opanujemy feng shui naszego bagażnika.
Będąc w kręgu wspomnień z Gruzji A.D. 2014 postanowiłam napisać kilka słów o naszym jednodniowym spacerze pod masyw Chaukhi. Jeżeli zostało Ci jeszcze dwa dni do odlotu, nie masz już siły ani ochoty świętować dłużej w Kazbegi, czujesz, że już możesz ruszać nogami i chętnie poruszasz nimi, ale bez zbytniej przesady - to opcja dla Ciebie. Przyjemny trekking z widokami jak z tapety Windows'a. Ale to nie koniec możliwości jakie niosą za sobą okolice Juty. Prawda jest taka, że chętnie byśmy tam wrócili i spędzili przynajmniej tydzień - testując drogi wspinaczkowe na poszczególne szczyty masywu lub po prostu idąc kilkudniowym szlakiem między górami.
Jakiś czas temu koleżanka poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej o naszym wejściu na Kazbek, ponieważ sama planuje w najbliższym czasie zdobycie tego pięciotysięcznika. Nam udało się go zdobyć w 2014 roku - przy trzecim podejściu. O naszej pierwszej wizycie u stóp Kazbeku możecie przeczytać tutaj. Nasza druga wyprawa zakończyła się z powodu załamania pogody jedynie dotarciem do dawnej stacji meteo na wysokości 3600 m n.p.m. Dopiero trzecia wyprawa w sierpniu 2014 zakończyła się powodzeniem. Postanowiłam opisać nasze podejście na blogu, bo a nuż poza Martą, skorzysta z tych informacji więcej osób, planujących zdobycie jednego z najwyższych szczytów Gruzji.
Jesteśmy ssakami i karmienie piersią naszych młodych, że pozwolę sobie wejść w język z lekka biologiczny, powinno być dla nas sprawą naturalną. Wiem z doświadczeń po moim pierwszym synu, że czasem nie jest. Myślę, że noworodek w pierwszej dobie swojego życia powinien przemówić do swojej matki słowami Churchill'a: "Obiecuję Ci pot, krew i łzy". Tak wyglądały początki mojego karmienia Kazika. Ale z czasem to karmienie stało się jednym z lepszych doświadczeń mojego macierzyństwa. Bardzo chciałam, żeby udało się to również z bliźniakami. Przygotowywałam się na bardzo trudne początki, a tu miłe zaskoczenie. Minął miesiąc, a my karmimy się tylko piersią. Jak to zrobić? Jakich błędów uniknąć na początku?
Nasze bliźniaki przyszły na świat przez cesarskie cięcie. Mimo, że Filip układał się główką w dół, drogę zagrodził mu Tadek rozkładając się na całej szerokości pupą do dołu. Nie było więc wyjścia. Z resztą poród siłami natury nie był dla mnie w żadnym razie kuszący. Już jeden, bardzo ciężki mam za sobą. Cesarskie cięcie jednak było dużą niewiadomą i bałam się go - jak wszystkiego czego nie znamy i co do kompletu nie kojarzy się dobrze. To przecież operacja - a ja mam w zwyczaju ograniczać kontakty ze służbą zdrowia do minimum. Na widok białego fartucha podnosi mi się ciśnienie.
Jako, że udało mi się przeżyć i czuję się całkiem nieźle, postanowiłam opisać tutaj moje wrażenia, co ma na celu oswojenie z CC wszystkie Was, które na cesarkę czekacie i może tak jak ja wcześniej zwyczajnie się jej boicie.
Ten dzień, kiedy przestajesz wychowywać, kiedy postanawiasz być niczym babcia i dziadek dla własnego dziecka. Kiedy zamiast pożywnej owsianki z nasionami chia, otrębami żytnimi i jagodami goi pozwalasz dziecku zjeść serek, zawierający, (o zgrozo!) syrop glukozowo-fruktozowy, za to z uśmiechniętą żabką na etykiecie - no oczywista oczywistość, że to produkt dla dzieci. Kiedy ze zbilnasowanej diety Twojego dziecka zostaje 5 posiłków, ale każdy to kromka z dżemem. Ten dzień, kiedy Teletubisie są cool, bo dzięki nim możesz spokojnie załączyć pranie i ugotować obiad, albo w ogóle zrobić cokolwiek bez potomka przy nodze. Z radości krzyczysz "Hejo!" - o rozwój intelektualny dziecka zadbasz innym razem.
Od pewnego czasu na naszym blogu wielka cisza, a wszystko dlatego, że 4.02.2016 o godz. 1.20 i 1.21w nocy przyszły na świat nasze chłopaki - bliźniaki. Już jesteśmy całą trójką w domu i powoli się adaptujemy na planecie Ziemia. Mnóstwo wyzwań przed nami, burza emocji i wielka reorganizacja.
A o to przed Państwem dwaj nowi obywatele:
Nasz pierwszy syn ma na imię Kazimierz. Imię to przez wielu było uważane za co najmniej kontrowersyjne. Rodzina długo myślała, że żartujemy. A tu nie. Mój mąż umyślił sobie, że zostanie "Tatą Kazika" i tak się stało. Tylko Prababcia się cieszyła - bo św. Kazimierz królewicz to bardzo dobry patron. Dobrze, że babcia nie wie kto to Kazik Staszewski.
fot. Ogilvy’s Beijing, aut. Shiyang He |
Przyzwyczaiłam się już do tego, że kiedy wchodzę do tramwaju nikt nie ustąpi mi miejsca. Nawet tego oznaczonego przez MPK wlepką, przedstawiających uprzywilejowanych i hasłem "Ustąp miejsca, pokaż klasę". Przez jakiś czas myślałam, że po prostu mojej ciąży nie widać, dopóki mój mąż z wrodzoną sobie delikatnością nie uświadomił mi, że "Daj spokój! To niemożliwe! Jesteś przecież gruba jak wieloryb". No fakt, nie da się tego ukryć. Mam w brzuchu 5 kg bliźniaki i to mój brzuch wchodzi teraz wszędzie pierwszy.
Ku naszej olbrzymiej radości Kazik wszedł w końcu w wiek, kiedy czytanie i oglądanie książeczek jest jednym z jego ulubionych zajęć. Po ostatniej reorganizacji jego pokoju zainwestowaliśmy w małe półki na książki zawieszone na takiej wysokości, żeby sam mógł wyciągać swoje ulubione pozycje. A takowe naprawdę posiada.
Jedyną rzeczą, którą w naszym domu kupujemy bez żadnych wyrzutów sumienia w stosunku do domowego budżetu są właśnie książki. Kazikowi też wolimy kupić nową książkę, niż kolejną zabawkę. Co było dość zabawne, zaczęliśmy kupować mu książki, kiedy jeszcze jedyne co mógł z nimi zrobić to obślinić i zjeść. Po prostu nie mogliśmy się powstrzymać. Za to teraz inwestycja zaczyna się zwracać.
Do pojawienia się na świecie naszych synów już zdecydowanie bliżej niż dalej. A do nas chyba nie do końca to jeszcze dociera. Ciągle pamiętam ten dzień, kiedy moja lekarka powiedziała, że widzi „dwójeczkę”, a mnie na zmianę chciało się śmiać i płakać. I słowa Wiktora, kiedy przekazałam mu wiadomość dnia przez telefon: „Ale to na pewno?” (Nie, na niby!).
Mam często wrażenie, że w życiu wielu wnuków Dziadek jest po prostu mężem Babci. To Babcia pojawia się zawsze kiedy maluch jest chory, to Babcia zostanie z dziećmi, żeby rodzice mogli wyjść do kina, to Babcia przyniesie „te piękne śpioszki” – bo nie mogła się powstrzymać, kiedy zobaczyła je w sklepie z ciuszkami, to Babcia zrobiła ulubiony dżemik i najlepsze na świecie pierogi. Babcia jest prawdziwą instytucją. Dziadek ewentualnie podzieli się swoimi Werther’s Original.
W końcu za oknem śnieżna zima. Na tyle, o ile w mieście można jej doświadczyć. Kazik jeździł wczoraj na sankach w naszym parku, mimo, że ta 5 cm biała warstwa, która pokrywała zmarznięte błoto, nie obiecywała zbyt wiele. Jednak o dziwo udało się trochę pozjeżdżać i nawet zrobić orła. Orzeł w wykonaniu Kazika jest bardzo pocieszny, bo jak ruch rąk młody ma doskonale opanowany, tak nogami macha, jakby robił „rowerek”. Jak on się tym śniegiem cieszy! Jak tylko dziecko potrafi.
Kiedy tak chodziliśmy wczoraj po
parku, wspominałam naszą zeszłoroczną zimę, kiedy Kazik pierwszy raz w życiu
doświadczył co to śnieg. Wybraliśmy się wtedy do Doliny Roztoki razem z naszymi
znajomymi i ich dziećmi. W Krakowie śnieg już dawno zamienił się w błoto, a tam
mogliśmy dotknąć prawdziwej, mroźnej zimy z masą śniegu, na który można się
rzucać i z którego można zrobić bałwana w
rozmiarze człowieka, a nie smutnego 30 cm gnoma.
Planując nasz tygodniowy wyjazd
na Cypr bardzo chcieliśmy uniknąć typowych turystycznych kurortów. Zupełnie nie
kręcą nas gigantyczne resorty, ciągnące
się kilometrami wzdłuż plaży. Zapewne
nocleg w takich miejscach jest najwygodniejszy – wszystko jest pod ręką, do
plaży pięć minut, basen za oknem, po drugiej stronie drogi niekończący się ciąg
restauracji do wyboru do koloru. Jest też pewnie najtańszy. Cały problem, w tym, że tego typu kurorty w większości
miejsc na świecie wyglądają podobnie i zamykając się w takim miejscu tracimy
możliwość prawdziwego poznania kraju, który odwiedzamy.
Bardzo chcieliśmy uniknąć tego na
Cyprze i udało się . Poza dwoma noclegami w Paphos, który bez wątpienia jest
typowym kurortem, mieliśmy okazję nocować w trzech pięknych miejscach, które
pozwoliły nam zobaczyć prawdziwą twarz Cypru. Te miejsca chcielibyśmy Wam teraz
gorąco polecić. Jako, że namierzenie ich zajęło nam sporo czasu, mamy nadzieję,
że ktoś o podobnych zapatrywaniach na styl podróżowania jak my, będzie miał w przyszłości
łatwiej. Poza tym wszystkie trzy miejscówki prowadzone są przez ludzi z
pomysłem, którzy mają szacunek do lokalnej kultury i tradycji i z chęcią
wesprzemy ich w tej działalności małą reklamą.
Kiedy temperatura za oknem oscyluje w okolicach zera, bardzo przyjemnie ogląda się zdjęcia i porządkuje wspomnienia z wakacji pełnych słońca. Od wielu lat planowaliśmy z Wiktorem urlop w ciepłym miejscu, z morzem i plażą. Kończyliśmy w jakimś skandynawskim kraju lub na małej łódce z czwórką innych ludzi na pokładzie, ew. w górach z namiotem na 3000 m n.p.m. Brudni, spoceni, z zawsze za ciężkim plecakiem. Te typy tak mają. Zazwyczaj jednak pod koniec takich podróży, szarzy od kurzu, bez ani jednej czystej koszulki, z nienawiścią do konserwy turystycznej i pasztetu z kogutkiem, lubiliśmy rozmawiać o tym, jakby to było na takich „prawdziwych” wakacjach z drinkiem z palemką. W tym roku w końcu udało się to sprawdzić – w moim przypadku z samą palemką.
Kilka dni temu znajomy przysłał mi dla żartu szwedzką gazetę
dla ciężarnych „Gravid”. Przeglądałam ją z ciekawości i trafiłam na nagłówek:
„Prawdziwa kobieta powinna rodzić szybko, naturalnie i bez znieczulenia”. Tekst
traktował o naszych idealizacjach porodu i o tym jak często ciężko nam kobietom
sprostać swoim własnym, bądź narzucanym przez innych wymaganiom w tej materii.
Mam wrażenie, że wraz z coraz większą wiedzą odnośnie przebiegu porodu oraz
świadomością własnych praw, wzrastają również nasze wymagania co do tego jak
nasz poród ma wyglądać.
Islandię zamieszkuje ok. 320 tys. ludzi i często słyszy się, żart, że wszyscy znają tam wszystkich. Islandzka książka telefoniczna ułożona jest alfabetycznie wg. imion – nazwiska tworzy się bowiem od imienia ojca, więc nie jest to wystarczające do identyfikacji danego osobnika. Ważne jest imię i ewentualnie zawód, dzięki temu trafi swój na swego.
O niezwykłym wprost splocie znajomości Islandczyków mieliśmy
okazję przekonać się na własnej skórze podczas przygody ze zgubionym wózkiem. Jak
to często bywa, coś co na początku nosiło znamiona katastrofy przeobraziło się
post factum w świetną podróżniczą anegdotę.
Podróżowanie z małym dzieckiem wymaga dobrego przygotowania logistycznego. Największym wrogiem w podróży jest stres, więc aby go uniknąć warto zawczasu pomyśleć o kilku przedmiotach, które ułatwią nam życie. Oczywiście nie warto również przesadzać z ilością gadżetów, ponieważ rozmiar bagażu ma niebagatelne znaczenie, zwłaszcza kiedy lecimy. Poniżej lista rzeczy, które bardzo przydały się podczas naszej podróży na Islandii.
1. PLECAK - NOSIDŁO
To bardzo praktyczny sprzęt, jeżeli mamy w planach poruszanie się z dzieckiem z dala od tzw. cywilizacji, na łonie natury, w trudniejszym, często górskim terenie. Nasz model to Nosidło Koala Leisure Active. Kupiliśmy używane przez portal Gumtree za 120 PLN, co nie jest majątkiem, biorąc pod uwagę wielorakie możliwości zastosowania. Wykorzystujemy go zawsze podczas naszych wycieczek w góry, a ostatnio również podczas wypadów na miasto, ponieważ Kazik przechodził fazę "nie- wózek, nie - na nóżki, na rączki tatuś!". Kazik siedzi wygodnie, a nad głową możemy zamontować osłonkę przed słońcem lub deszczem. 15 kg naszego malucha bardzo ładnie rozkłada się na plecach.
Zamiast opisywać całą naszą trasę dzień po dniu postanowiliśmy stworzyć prostą i czytelną listę 10, naszym zdaniem, najfajniejszych miejsc z tych, które na Islandii dane nam było odwiedzić. Dodaliśmy z dzieckiem, ponieważ stopień zainteresowania Kazika danym obiektem był wskaźnikiem decydującym dla pozycjonowania listy. Generalnie, prawie całą Islandię można uznać za cud natury. Każdy koneser dzikiej przyrody znajdzie tam coś dla siebie. Poniżej Top 10 miejsc z perspektywy rodziny z małym dzieckiem.
1. VIK I MYRDAL / PŁASKOWYŻ DYRHÓLAEY