Koniec! kufry, tobołki, pakuneczki spakowane w bagażnik. Za dwie godziny opuszczamy planetę Osterbo. Cóż to były za trzy miesiące. Trudno podsumować w jednym poście. Jedno jest pewne- to było to miejsce i ten właśnie czas. A resztę zostawimy p. Oldze Tokarczuk:
"Znaleźć się w odpowiednim momencie i odpowiednim miejscu, wykorzystać okazję, chwycić chwilę za grzywkę, w tedy szyfr zamka zostanie złamany, kombinacja cyfr do wygranej- odkryta, prawda- odsłonięta.Nie przegapić, surfować po przypadku, zbiegu okoliczności, zrządzeniach losu. Nic nie potrzeba - wystarczy tylko się stawić, zameldować w tej jedynej konfiguracji czasu i miejsca". (Bieguni)
Wracamy! Szykujcie kotlety!:)
W Østerbø dzisiaj spadł śnieg. To już oznaka, że nasz pobyt w Norwegii dobiega końca. Wrzesień był miesiącem wyjątkowo dla nas nieprzyjaznym - sporo deszczu wszechogarniający chłód, sporo pracy, to i organizacja większych wypraw już nie szła z takim tempem jak to było w lipcu czy sierpniu. Jednak nie próżnowaliśmy. Wrzesień był miesiącem, w którym przede wszystkim eksplorowaliśmy najbliższe okolice.
Jednym z punktów, które należało ‘zaliczyć’ była kąpiel we fiordzie. Trzeba przyznać, że zabieraliśmy się do tego kroku bardzo długo. Nadeszła jednak chwila, kiedy przy okazji wyjazdu do Aurlandu (5 września) – małego miasteczka położonego nad fiordem - Kasia zabrała swój strój kąpielowy i plan został zrealizowany w stu procentach. W sumie kąpaliśmy się całe dwie minuty (Przygotowania do wejścia do wody zabrały ok. 30 min).Ku naszemu zaskoczeniu woda nie była zimniejsza niż w jeziorze w Østerbø.
8 września podczas przerwy w pracy Kasia spojrzała na górę obok naszego schroniska i stwierdziła, że tego dnia na nią wyjdziemy. Góra nazywa się Skaimsdalsnuten i ma 1478 m wysokości. Początek naszej trasy pokrywał się z jednym z najpopularniejszych szlaków w okolicy – Langedalen. W pewnym momencie, gdy wyszliśmy już z lasu i po ujrzeniu wodospadów, zeszliśmy ze szlaku i odbiliśmy już na nasz szczyt. Na szczęście był z nami przyszły przewodnik alpejski - Kuba, więc czuliśmy się względnie bezpiecznie, nawet gdy gubiliśmy szlak przy schodzeniu i byliśmy zmuszani do przedzierania się przez chaszcze i kamienie, przez górskie potoki i moczary. Wszystko do końca było pod kontrolą (poza faktem, że Kasia na dzień następny się pochorowała).
16 września wyszło słońce! Kiedy odczekaliśmy pięć minut i nie zaszło, zdecydowaliśmy się wykorzystać ten fakt jak tylko intensywnie się da. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w kierunku pobliskiej tamy, aby wyjść na nienazwany szczyt o wysokości 1511 m npm. Cel został osiągnięty, widoki na norweską jesień bardzo ładne. Krótki acz udany wypad :)
Właśnie się rozpadało. Miejmy nadzieję, że w ostatnim naszym tygodniu pobytu w Norwegii dane nam jeszcze będzie zobaczyć słońce.
Jednym z punktów, które należało ‘zaliczyć’ była kąpiel we fiordzie. Trzeba przyznać, że zabieraliśmy się do tego kroku bardzo długo. Nadeszła jednak chwila, kiedy przy okazji wyjazdu do Aurlandu (5 września) – małego miasteczka położonego nad fiordem - Kasia zabrała swój strój kąpielowy i plan został zrealizowany w stu procentach. W sumie kąpaliśmy się całe dwie minuty (Przygotowania do wejścia do wody zabrały ok. 30 min).Ku naszemu zaskoczeniu woda nie była zimniejsza niż w jeziorze w Østerbø.
8 września podczas przerwy w pracy Kasia spojrzała na górę obok naszego schroniska i stwierdziła, że tego dnia na nią wyjdziemy. Góra nazywa się Skaimsdalsnuten i ma 1478 m wysokości. Początek naszej trasy pokrywał się z jednym z najpopularniejszych szlaków w okolicy – Langedalen. W pewnym momencie, gdy wyszliśmy już z lasu i po ujrzeniu wodospadów, zeszliśmy ze szlaku i odbiliśmy już na nasz szczyt. Na szczęście był z nami przyszły przewodnik alpejski - Kuba, więc czuliśmy się względnie bezpiecznie, nawet gdy gubiliśmy szlak przy schodzeniu i byliśmy zmuszani do przedzierania się przez chaszcze i kamienie, przez górskie potoki i moczary. Wszystko do końca było pod kontrolą (poza faktem, że Kasia na dzień następny się pochorowała).
16 września wyszło słońce! Kiedy odczekaliśmy pięć minut i nie zaszło, zdecydowaliśmy się wykorzystać ten fakt jak tylko intensywnie się da. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w kierunku pobliskiej tamy, aby wyjść na nienazwany szczyt o wysokości 1511 m npm. Cel został osiągnięty, widoki na norweską jesień bardzo ładne. Krótki acz udany wypad :)
Właśnie się rozpadało. Miejmy nadzieję, że w ostatnim naszym tygodniu pobytu w Norwegii dane nam jeszcze będzie zobaczyć słońce.
Coraz bliżej końca naszych wakacji w Norwegii. 19 września przypadł nasz ostatni wolny dzień, a co za tym idzie ostatnia okazja na zrobienie czegoś szalonego. Cel był wybrany od dawna- Skålatårnet- chatka DNT, wyglądająca jak domek tatusia Muminka, na szczycie Skåla. Czekała nas do pokonania największa w Norwegii różnica wysokości: z poziomu morza na 1848 m. (Myśl o bólu kolan zostawiliśmy na potem). Pojechaliśmy w trójkę- oprócz nas jeszcze Kuba – nasz współlokator z Olimpica. Ze względu na ograniczenia czasowe (tylko jeden dzień wolnego i szmat drogi do przejechania) postanowiliśmy wchodzić w nocy. Zaraz po pracy – o 21.30 wyjechaliśmy z Østerbø w kierunku miejscowości Loen. To ok. 220 km- 3,5 h jazdy. Niestety spóźniliśmy się minutę na prom i już na wstępie załapaliśmy 40 minutowe opóźnienie. Na parkingu w Tjugen byliśmy o 2 w nocy. Zaopatrzeni w latarki, ubrani we wszystko co tylko posiadaliśmy ruszyliśmy na poszukiwanie szlaku. Po 15 min chodzenia w cztery strony świata udało się. Żwirowa droga zaprowadziła nas w las. Zaczęło się podejście. Ani jeden metr z 1848 nie został dany nam za darmo. 4,5 godziny pod górkę w dużej mierze po kamiennych schodach, wykonanych ponoć przez Szerpów z Nepalu. Co roku 18 sierpnia organizowany jest tutaj bieg na górę „Skåla opp”. Rekord to 1h 07 min- naszym zdaniem nie może należeć do człowieka ;)
Nasze wysiłki zostały jednak nagrodzone. Tutaj mieszka tatuś muminka:
A takie ma widoki! Z każdego okna lepszy. Widać całe pasmo Jotunheimen i największy lądowy lodowiec w Europie Jostedalsbreen:
Dotarliśmy na miejsce o 6.15. Zjedliśmy śniadanie, chłopaki rozpalili w kominku i poszliśmy spać . Łóżka znajdowały się na piętrze chatki, ułożone w okrąg. Po 5 h drzemki musieliśmy niestety ruszać z powrotem. Ból kolan nie dawał już o sobie zapomnieć. Ale widoki rekompensowały wszystko. To chyba najpiękniejsza wycieczka podczas naszej norweskiej przygody. Prawdziwa kropka nad i.
GALERIA
Nasze wysiłki zostały jednak nagrodzone. Tutaj mieszka tatuś muminka:
A takie ma widoki! Z każdego okna lepszy. Widać całe pasmo Jotunheimen i największy lądowy lodowiec w Europie Jostedalsbreen:
Dotarliśmy na miejsce o 6.15. Zjedliśmy śniadanie, chłopaki rozpalili w kominku i poszliśmy spać . Łóżka znajdowały się na piętrze chatki, ułożone w okrąg. Po 5 h drzemki musieliśmy niestety ruszać z powrotem. Ból kolan nie dawał już o sobie zapomnieć. Ale widoki rekompensowały wszystko. To chyba najpiękniejsza wycieczka podczas naszej norweskiej przygody. Prawdziwa kropka nad i.
GALERIA
Minął rok odkąd postanowiliśmy zaprzędz się w kierat monogamicznego związku ;) Rocznica cudownie zgrała się z dniem wolnym (2 wrzesień) można było ją więc uczcić odpowiednio. Pojechaliśmy z namiotem i koszem piknikowym w Hurrungane. Cel- Vestre Austabotntind- zachodni wierzchołek moim zdaniem (Kasi) najpiękniejszej góry w tym paśmie. Store Austabotntind był niestety poza naszym zasięgiem- wejście obejmuje elementy wspinaczki.
Wczesnym wieczorem dotarliśmy pod punkt poboru opłat (Bomstationen) na drodze Årdal-Turtagrø. W pobliżu znaleźliśmy idealne miejsce na biwak. Rozbiliśmy namiot z widokiem na szczyt i na niebie pojawiła się tęcza. Wiktor zadbał o romantyzm wieczoru i zabrał od groma świec, które powbijał w ziemię i pozapalał. Zamiast wina- Guinness (bo zamknęli nam Vinmonopolet o 17, a to jedyne miejsce gdzie można kupić coś powyżej sześciu promili). Tak pięknie, że aż kiczowato (brakuje tylko renifera na rykowisku;))
O 9 rano dnia następnego ruszyliśmy w górę. Na Austabotntind nie ma znakowanego szlaku, ale wyczytaliśmy, że wystarczy trzymać się grani po zachodniej stronie. Idąc na przełaj przez podmokłe meszki dotarliśmy do grani. Okazało się, że co jakiś czas rozmieszczone są trolle, czyli kupki kamieni pokazujące gdzie mniej więcej należy iśc. Na początku szliśmy we mgle, ciężko było się , więc zorientować gdzie konkretnie jesteśmy. Jak to w norweskich górach bywa- trzy razy myśleliśmy, że to już szczyt :) A tu za jednym wzniesieniem kolejne i kolejne i jeszcze kolejne. Po trzech godzinach stanęliśmy na szczycie. Za nami we mgle majaczył wierzchołek groźnego Store Austabotntindu. Mgła spowijała wszystko. Czuliśmy, że pod nią jest słońce- jak na taką wysokość było zadziwiająco ciepło. Spędziliśmy na szczycie prawie godzinę, czekając na przejaśnienie. Co jakiś czas chmury się rozstępowały, żeby pokazać nam przez sekundę co tracimy. Smutni zaczęliśmy schodzić na dół, kiedy po 15 min chmury się rozstąpiły. Było tak:
Droga tam i z powrotem to ok.7 godzin. Trasa głównie po kamieniach, niekoniecznie stabilnych. Momentami wąską granią, przy sporej ekspozycji- kilka momentów, gdzie łańcuchy, by nie zaszkodziły, ale generalnie bez większych trudności.
A oto i nasza góra w całej krasie:
Jeszcze tego samego wieczora wróciliśmy do Østerbø, a tam czekała na nas najlepsza impreza pożegnalna na świecie. Skończyło się o 5 rano- tańcem pogo w chatce olimpijskiej do KNŻ :). Pytanie Niny(naszej szefowej) dnia następnego: „Co to za armia przemaszerowała wczoraj przez Østerbø?”:)
GALERIA
Wczesnym wieczorem dotarliśmy pod punkt poboru opłat (Bomstationen) na drodze Årdal-Turtagrø. W pobliżu znaleźliśmy idealne miejsce na biwak. Rozbiliśmy namiot z widokiem na szczyt i na niebie pojawiła się tęcza. Wiktor zadbał o romantyzm wieczoru i zabrał od groma świec, które powbijał w ziemię i pozapalał. Zamiast wina- Guinness (bo zamknęli nam Vinmonopolet o 17, a to jedyne miejsce gdzie można kupić coś powyżej sześciu promili). Tak pięknie, że aż kiczowato (brakuje tylko renifera na rykowisku;))
O 9 rano dnia następnego ruszyliśmy w górę. Na Austabotntind nie ma znakowanego szlaku, ale wyczytaliśmy, że wystarczy trzymać się grani po zachodniej stronie. Idąc na przełaj przez podmokłe meszki dotarliśmy do grani. Okazało się, że co jakiś czas rozmieszczone są trolle, czyli kupki kamieni pokazujące gdzie mniej więcej należy iśc. Na początku szliśmy we mgle, ciężko było się , więc zorientować gdzie konkretnie jesteśmy. Jak to w norweskich górach bywa- trzy razy myśleliśmy, że to już szczyt :) A tu za jednym wzniesieniem kolejne i kolejne i jeszcze kolejne. Po trzech godzinach stanęliśmy na szczycie. Za nami we mgle majaczył wierzchołek groźnego Store Austabotntindu. Mgła spowijała wszystko. Czuliśmy, że pod nią jest słońce- jak na taką wysokość było zadziwiająco ciepło. Spędziliśmy na szczycie prawie godzinę, czekając na przejaśnienie. Co jakiś czas chmury się rozstępowały, żeby pokazać nam przez sekundę co tracimy. Smutni zaczęliśmy schodzić na dół, kiedy po 15 min chmury się rozstąpiły. Było tak:
Droga tam i z powrotem to ok.7 godzin. Trasa głównie po kamieniach, niekoniecznie stabilnych. Momentami wąską granią, przy sporej ekspozycji- kilka momentów, gdzie łańcuchy, by nie zaszkodziły, ale generalnie bez większych trudności.
A oto i nasza góra w całej krasie:
Jeszcze tego samego wieczora wróciliśmy do Østerbø, a tam czekała na nas najlepsza impreza pożegnalna na świecie. Skończyło się o 5 rano- tańcem pogo w chatce olimpijskiej do KNŻ :). Pytanie Niny(naszej szefowej) dnia następnego: „Co to za armia przemaszerowała wczoraj przez Østerbø?”:)
GALERIA
Mont Blanc czy Elbrus – który najwyższy w Europie? Pytanie bez odpowiedzi,więc najlepiej zdobyć oba. Nim to się jednak nam stanie, można wzrok zwrócić w inną stronę: najwyższym w Skandynawii i Europie Północnej jest Galdhøpiggen (2469m.n. p.).
Tym razem nieznośna lekkość butów zaprowadziła nas do krainy gigantów – Jotunheimen –norweskiego parku narodowego o pow. 3500 km2, gdzie znajduje się 29 najwyższych szczytów w Skandynawii – wśród nich właśnie najwyższy Galdhøpiggen i drugi – Glitertind. Nas zainteresował ten pierwszy.
Tym razem nasz i tak już silny skład wyprawy zasiliły dwie nasze koleżanki z Østebrø – Gosia i Monika.
Do Jotunheimen wyruszyliśmy jak tylko zakończyliśmy pracę w naszym schronisku, aby z rana dnia następnego wyruszyć na szlak. Droga jaką obraliśmy liczyła ok 250 km. Biegła tak zwaną śnieżną drogą z Aurlandu do Laerdal – jedną z najbardziej widowiskowych dróg w Norwegii. Potem jeszcze pozostało nam przejechanie nie mniej widowiskowego odcinka jelita cienkiego z Ardal w okolice masywu Hurungane, by rozbić biwak. Przez całą noc mieliśmy piękny widok na Store Skagastølstind – trzeci najwyższy szczyt w Norwegii.
W dzień poprzedzający nasze wyjście trafiliśmy idealnie z pogodą. Przez cały okres jazdy podziwialiśmy piękną norweską naturę z owcami i wieloma szczytami w roli głównej. Przy takiej pogodzie też zrobiliśmy sobie grilla, gdzie zamiast karczków, kiełbasek i innych szaszłyków jedliśmy grillowaną pizzę i chleb z masłem czosnkowym. Wszystkim polecamy. Do tej pory to jeden z najbardziej udanych grillów w naszym życiu.
W ten pamiętny dzień, w którym dane nam było zdobywać nasz dwutysięcznik, wyruszyliśmy wcześnie z rana z krótkim postojem w schronisku w niewielkiej miejscowości Turtagro (który bardziej przypominał 5 gwiazdkowy hotel –nawet schronisko na Hali Miziowej może się schować). Zapłaciwszy 90 kr na wrzątek mogliśmy jechać już do kolejnego schroniska Spiterstulen skąd rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę. Jeszcze tylko opłata za drogę do schroniska i za parking i można było zająć się wspinaczką. Niestety po przepięknej pogodzie z dnia poprzedniego nic już nie pozostało.
W Norwegii ‘okienka pogodowe’ w których można wychodzić bezpiecznie w góry są niezwykłą rzadkością, nie mieliśmy takiego komfortu, aby przeczekać kilka dni w schronisku na piękną pogodę. Braliśmy to, co nam pogoda norweska na tamten dzień zaoferowała, a zaoferowała bardzo wiele: deszcz, śnieg, mgłę, chłód, masę kamieni i jeszcze więcej kamieni.
Cel jednak osiągnęliśmy! Dotarliśmy do małego schroniska na szczycie (interesujące o nim historie można znaleźć na wikipedii) gdzie można było napić się i zjeść coś gorącego. Powiedziano nam, że ze szczytu rozciąga się widok na inne góry znajdujące się w Jotunheimen. Pomocne w rozpoznawaniu tych szczytów miało być urządzenie przypominające kompas, tylko że zamiast kierunków miał właśnie nazwy owych szczytów wypisane… Widzieliśmy niby kompas.. a szczyty? Tylko jeden na którym staliśmy. Wielka szkoda. Zdobyczny papieros został jednak wypalony przez Monikę z niewielką pomocą nas wszystkich (którzy stworzyli barierę przed wiatrem, gradem, deszczem i śniegiem). Nasz marsz po chwałę zajął nam zgodnie z planem 4,5 godz. W dół 4 godz.
Galdhøpiggen, mimo że zdobyty pozostawiał lekki niedosyt. Wiedzieliśmy że musimy w te rejony jeszcze powrócić i dać pogodzie szansę na rewanż.
Wielkie dzięki dla Gosi i Moniki za wspaniałe towarzystwo podczas tej przygody. Bez was łażenie to nie to samo.
Polecamy jeszcze świetną stronę, na której opisane są wszystkie znaczące góry w Skandynawii. Podczas planowania naszych wycieczek w znacznej mierze opieraliśmy się na informacjach tam zawartych.
www.scandinavianmountains.com
GALERIA
Tym razem nieznośna lekkość butów zaprowadziła nas do krainy gigantów – Jotunheimen –norweskiego parku narodowego o pow. 3500 km2, gdzie znajduje się 29 najwyższych szczytów w Skandynawii – wśród nich właśnie najwyższy Galdhøpiggen i drugi – Glitertind. Nas zainteresował ten pierwszy.
Tym razem nasz i tak już silny skład wyprawy zasiliły dwie nasze koleżanki z Østebrø – Gosia i Monika.
Do Jotunheimen wyruszyliśmy jak tylko zakończyliśmy pracę w naszym schronisku, aby z rana dnia następnego wyruszyć na szlak. Droga jaką obraliśmy liczyła ok 250 km. Biegła tak zwaną śnieżną drogą z Aurlandu do Laerdal – jedną z najbardziej widowiskowych dróg w Norwegii. Potem jeszcze pozostało nam przejechanie nie mniej widowiskowego odcinka jelita cienkiego z Ardal w okolice masywu Hurungane, by rozbić biwak. Przez całą noc mieliśmy piękny widok na Store Skagastølstind – trzeci najwyższy szczyt w Norwegii.
W dzień poprzedzający nasze wyjście trafiliśmy idealnie z pogodą. Przez cały okres jazdy podziwialiśmy piękną norweską naturę z owcami i wieloma szczytami w roli głównej. Przy takiej pogodzie też zrobiliśmy sobie grilla, gdzie zamiast karczków, kiełbasek i innych szaszłyków jedliśmy grillowaną pizzę i chleb z masłem czosnkowym. Wszystkim polecamy. Do tej pory to jeden z najbardziej udanych grillów w naszym życiu.
W ten pamiętny dzień, w którym dane nam było zdobywać nasz dwutysięcznik, wyruszyliśmy wcześnie z rana z krótkim postojem w schronisku w niewielkiej miejscowości Turtagro (który bardziej przypominał 5 gwiazdkowy hotel –nawet schronisko na Hali Miziowej może się schować). Zapłaciwszy 90 kr na wrzątek mogliśmy jechać już do kolejnego schroniska Spiterstulen skąd rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę. Jeszcze tylko opłata za drogę do schroniska i za parking i można było zająć się wspinaczką. Niestety po przepięknej pogodzie z dnia poprzedniego nic już nie pozostało.
W Norwegii ‘okienka pogodowe’ w których można wychodzić bezpiecznie w góry są niezwykłą rzadkością, nie mieliśmy takiego komfortu, aby przeczekać kilka dni w schronisku na piękną pogodę. Braliśmy to, co nam pogoda norweska na tamten dzień zaoferowała, a zaoferowała bardzo wiele: deszcz, śnieg, mgłę, chłód, masę kamieni i jeszcze więcej kamieni.
Cel jednak osiągnęliśmy! Dotarliśmy do małego schroniska na szczycie (interesujące o nim historie można znaleźć na wikipedii) gdzie można było napić się i zjeść coś gorącego. Powiedziano nam, że ze szczytu rozciąga się widok na inne góry znajdujące się w Jotunheimen. Pomocne w rozpoznawaniu tych szczytów miało być urządzenie przypominające kompas, tylko że zamiast kierunków miał właśnie nazwy owych szczytów wypisane… Widzieliśmy niby kompas.. a szczyty? Tylko jeden na którym staliśmy. Wielka szkoda. Zdobyczny papieros został jednak wypalony przez Monikę z niewielką pomocą nas wszystkich (którzy stworzyli barierę przed wiatrem, gradem, deszczem i śniegiem). Nasz marsz po chwałę zajął nam zgodnie z planem 4,5 godz. W dół 4 godz.
Galdhøpiggen, mimo że zdobyty pozostawiał lekki niedosyt. Wiedzieliśmy że musimy w te rejony jeszcze powrócić i dać pogodzie szansę na rewanż.
Wielkie dzięki dla Gosi i Moniki za wspaniałe towarzystwo podczas tej przygody. Bez was łażenie to nie to samo.
Polecamy jeszcze świetną stronę, na której opisane są wszystkie znaczące góry w Skandynawii. Podczas planowania naszych wycieczek w znacznej mierze opieraliśmy się na informacjach tam zawartych.
www.scandinavianmountains.com
GALERIA