Styczeń już zawsze będzie mi się
chyba kojarzył z miarowym szumem inhalatora, ewentualnie z hukiem odkurzacza o
drugiej w nocy i dzikim płaczem delikwenta, któremu akurat wyciągany był katar.
I ta myśl: „Czy sąsiedzi znienawidzą nas jeszcze bardziej?”. Katar, zapalenie
oskrzeli, duszność krtaniowa, a potem rota
wirus na dokładkę. Jak nie jeden, to drugi, no i oczywiście trzeci i koło się
toczy i toczy. Odkurzacz śmierdzi, pralka nie wyrabia, złote monety sypią się
do aptecznego skarbca.
Mam trójkę dzieci i chyba powinnam już coś wiedzieć. Ale mam takie wrażenie, że z każdym kolejnym dzieckiem wiem lub jestem pewna coraz mniej. Mam czasem takie marzenie, że nasza rodzina to takie uporządkowane korpo a ja niczym manager panuje nad każdym trybikiem w maszynie. Tymczasem nasze życie przypomina bardziej zarządzanie chaosem. Zamiast idealnie zorganizowanego korpo mam w domu hippisowską komunę (przy tej okazji jeżeli ktoś nie oglądał to polecam "Tillsammans"/ "Tylko razem" Lukasa Moodyssona). Każdy ma swoje zdanie, które głośno wyraża jak nie słowem to czynem. Nie, nie będę robił kupy do nocnika, wolę za fotelem! Nie, nie będę rysował kredką po papierze, ta biała kanapa w salonie jest dużo lepsza! Ma taką ładną fakturę! Wiem, że nie wolno gryźć - ale ja po prostu musiałem, MUSIAŁEM go ugryźć. Zdenerwowałem się i będę leżał na tej podłodze twarzą do ziemi i co mi zrobisz? Tak - wszyscy chcemy tego czerwonego resoraka z sygnałami! Teraz, już, natychmiast! Nie! Ten nie ma sygnałów! Ten nie jest czerwony! No i znowu MUSIAŁEM go ugryźć.