Pewnie już się przyzwyczailiście do tego, że u nas na blogu czas płynie trochę innym rytmem. W grudniu zabieramy Was do czerwcowej Toskanii a w czerwcu można zobaczyć na blogu śnieg. Nie dostaniecie więc zapewne szoku poznawczego na widok kolorowych liści. Postanowiłam przygotować serię krótkich wpisów o naszych najfajniejszych krótkich rodzinnych mini - wyprawach. Mam nadzieję, że te wpisy będą pomocne, kiedy w Waszych głowach zaczną coraz częściej pojawiać się pytania: "hmmm...gdzie tu się wyrwać na weekend?" , "taka piękna niedziela, gdzie tu pojechać poza Kraków?". Będą też wpisy o miejscach w granicach Krakowa, bo nasze miasto ma naprawdę dużo do zaoferowania.
Styczeń już zawsze będzie mi się
chyba kojarzył z miarowym szumem inhalatora, ewentualnie z hukiem odkurzacza o
drugiej w nocy i dzikim płaczem delikwenta, któremu akurat wyciągany był katar.
I ta myśl: „Czy sąsiedzi znienawidzą nas jeszcze bardziej?”. Katar, zapalenie
oskrzeli, duszność krtaniowa, a potem rota
wirus na dokładkę. Jak nie jeden, to drugi, no i oczywiście trzeci i koło się
toczy i toczy. Odkurzacz śmierdzi, pralka nie wyrabia, złote monety sypią się
do aptecznego skarbca.
Mam trójkę dzieci i chyba powinnam już coś wiedzieć. Ale mam takie wrażenie, że z każdym kolejnym dzieckiem wiem lub jestem pewna coraz mniej. Mam czasem takie marzenie, że nasza rodzina to takie uporządkowane korpo a ja niczym manager panuje nad każdym trybikiem w maszynie. Tymczasem nasze życie przypomina bardziej zarządzanie chaosem. Zamiast idealnie zorganizowanego korpo mam w domu hippisowską komunę (przy tej okazji jeżeli ktoś nie oglądał to polecam "Tillsammans"/ "Tylko razem" Lukasa Moodyssona). Każdy ma swoje zdanie, które głośno wyraża jak nie słowem to czynem. Nie, nie będę robił kupy do nocnika, wolę za fotelem! Nie, nie będę rysował kredką po papierze, ta biała kanapa w salonie jest dużo lepsza! Ma taką ładną fakturę! Wiem, że nie wolno gryźć - ale ja po prostu musiałem, MUSIAŁEM go ugryźć. Zdenerwowałem się i będę leżał na tej podłodze twarzą do ziemi i co mi zrobisz? Tak - wszyscy chcemy tego czerwonego resoraka z sygnałami! Teraz, już, natychmiast! Nie! Ten nie ma sygnałów! Ten nie jest czerwony! No i znowu MUSIAŁEM go ugryźć.
Kiedy tylko poznałam Wiktora, zdałam sobie sprawę, że poza byciem świetnym partnerem w życiu, będzie też doskonałym partnerem w podróży. Poznaliśmy się zresztą na łódce na Mazurach i od tamtej pory jeśli gdzieś jedziemy to w większości razem. Długo myślałam, że we dwójkę jest nam w podróży najlepiej. (Sorry, Dzieci!) Jesteśmy dogadani, wiemy czego oczekujemy, interesują nas podobne destynacje. Często w podróży jest nam lepiej niż w domu. Jesteśmy wobec siebie bardziej wyrozumiali - nieodłożony do zmywarki kubek nie przeszkadza tak bardzo.
Zawsze tak robię. Kiedy za oknem szaro, mokro, a kolorowe kwiaty, które przez kilka ostanich miesięcy pokrywały mój balkon zamieniły się w suche badyle. Wspominam lato. Nurzam się w tych przepełnionych światłem zdjęciach, chłonę to niebo w odcieniu paryskiego błękitu, ten piasek w kolorze lnu i te czekoladowe lody w kolorze.... hmmm. Mam też do tego okazję ponieważ Wiktor zawsze w okresie listopada/grudnia zabiera się za obróbkę zdjęć z czerwca/lipca. I wtedy pluję sobie w brodę, że tak na niego naskakuje zawsze, zachęcam, wiszę jak miecz Demoklesa, błagam : No obróbże! Mój mąż myśli po prostu o mnie. Nie, nie obrobię od razu po przyjeździe - dzień letni dosyć ma przecież swego blasku. A tak w listopadzie, kiedy zaraz po wstaniu i kawie mam ochotę położyć się z powrotem do łóżka, takie letnie zdjęcia potrafią rozpalić krew, wlać nadzieję, że może warto jednak przetrwać tę zimę?
Wiele osób, słysząc, że mam trzech synów obiecuje mi, że kiedyś tam będą mnie nosić na rękach i traktować jak księżniczkę. Uprzejmie donoszę, że doczekałam się! No..może nie noszenia na rękach ale koronacji przez mojego najstarszego.
Zawsze, kiedy uda nam się wyrwać gdzieś bez dzieci, pada zdanie: "Czemu wcześniej nie robiliśmy tego co weekend?" Czemu nie raz woleliśmy spędzać godziny, oglądając serial przed laptopem, zamiast ruszyć tyłki i pozwiedzać okolicę? Czemu do diabła nie wykorzystaliśmy tego czasu przed dziećmi do ostatniej sekundy? Czemu nie wycisnęliśmy go jak cytryny? Kiedy mogliśmy, kiedy jeszcze nie byliśmy za nikogo więcej odpowiedzialni poza sobą. Kiedy rytm dnia nie zależał od rozkładu drzemek, a zagubiony ludzik lego nie psuł humoru wszystkim członkom rodziny. Jakby życie dzieliło się na to przed pojawieniem się dzieci i po pojawieniu się dzieci. W takim razie żyjemy obecnie w 4 r.p.n.k. (czyt. czwartym roku po narodzinach Kazika). W 4 r.p.n.k. wybraliśmy się pierwszy raz na rowery na Jurę.