TOSKANIA Z KAZIKIEM
12:29
Zawsze tak robię. Kiedy za oknem szaro, mokro, a kolorowe kwiaty, które przez kilka ostanich miesięcy pokrywały mój balkon zamieniły się w suche badyle. Wspominam lato. Nurzam się w tych przepełnionych światłem zdjęciach, chłonę to niebo w odcieniu paryskiego błękitu, ten piasek w kolorze lnu i te czekoladowe lody w kolorze.... hmmm. Mam też do tego okazję ponieważ Wiktor zawsze w okresie listopada/grudnia zabiera się za obróbkę zdjęć z czerwca/lipca. I wtedy pluję sobie w brodę, że tak na niego naskakuje zawsze, zachęcam, wiszę jak miecz Demoklesa, błagam : No obróbże! Mój mąż myśli po prostu o mnie. Nie, nie obrobię od razu po przyjeździe - dzień letni dosyć ma przecież swego blasku. A tak w listopadzie, kiedy zaraz po wstaniu i kawie mam ochotę położyć się z powrotem do łóżka, takie letnie zdjęcia potrafią rozpalić krew, wlać nadzieję, że może warto jednak przetrwać tę zimę?
Doskonale pisze się w grudniu o czerwcu. Każdy szanujący się bloger, zapewne wykpiłby moje poczucie czasu, moje nieprofesjonalne podejście do czytelników. Ale ja to robię z myślą o Was. Zagrzejcie się też w tych wspomnieniach, zainspirujcie może? Nic tak nie pomaga przetrwać zimy - jak plany na przyszły rok! Jak myśl o Włoszech. Już Wam kiedyś chyba zdradziłam, że chciałabym tam zamieszkać.
Nasz tygodniowy wypad do Toskanii z Kazikiem nie był standardowym rajdem po winnicach. Nie ekplorowaliśmy muzeów Florencji. Właściwie dużą część czasu spędziliśmy w pobliskiej Ligurii. Bo to był wyjazd plażowy. Pierwszy taki! Wylądowaliśmy jednak w Pizie, więc nie odpuściliśmy sobie podejścia pod słynną krzywą wieżę:
Naszą bazą wypadową był malutki kamienny domek na stoku winnicy z widokiem na morze w miejscowości Capezzano Monte. Zaiste leżał na "Monte" bo codzienne czuliśmy się jak podczas górskiego odcinka Tour de France - całe szczęście, że samochodem. Żałuję, że moje językowe umiejętności nie pozwalały szeptać Wiktorowi do ucha - niczym Marek Brzeziński, co czekać go może za kolejnym zakrętem.
A taki był widok z naszej sielskiej chatki:
Czytam sobie tu właśnie książkę Daria Castango "Za dużo słońca w Toskanii", a ten pusty kieliszek parę minut wcześniej miał w sobie boskie wino Chianti, które za radą Daria co wieczór degustowaliśmy w ilości dużej. Do dzisiaj najczęstszym winem, które pijemy już w Krakowie jest właśnie Chianti, które cudownie odpędza wszelkie smutki. Nie wiem czy to autosugestia, ale to wino naprawdę podnosi nam poziom zadowolenia z życia - przynajmniej na 2 godziny. I udało nam się przekonać do tego już kilku znajomych.
Kazik jako największy miłośnik makaronu na ziemii - nie przymierał w Toskanii głodem:
Najczęściej plażowaliśmy w małym miasteczku - San Terenzo:
Tam też z dużą namiętnością biegaliśmy po schodach i fotografowaliśmy pranie:
Postanowiliśmy wybrać się rownież do słynnego Cinque Terre i mimo, że faktycznie było tam sporo turystów to absolutnie nie żałujemy. Udało nam się zobaczyć Monterosso i Vernazzę.
Na schodach Vernazzy zjedliśmy pyszne gelatto, a nasz pierworodny stał się atrakcją turystyczną przez swój specyficzny sposób jedzenia lodów - poprzez wchłanianie całym ciałem:
To naprawdę zabawne, kiedy orientujesz się, że w waszą stronę zwrócone jest kilkanaście obiektywów aparatu, a kiedy Kazik tylko zaczął zbliżać swoje czekoladowe ręcę w kierunku spodenek, z kilkunastu gardeł wydobyło się donośne "No!"
To zostawiam Was z tymi wspomnieniami i kolorami. Kupcie sobie dzisiaj butelkę Chianti i czekoladowe od Grycana - przetrwajmy jakoś tę zimę!
0 komentarze