Naszą sobotę możnaby określić zdaniem "jaka piękna katastrofa". Zaczęło się standardowo trybem weekendowym i pobudką o siódmej, która wprawiła mnie i Wiktora w zły nastrój. Ale przecież skoro chłopcy umierają z głodu to trzeba się zwlec i zrobić im te placki. Potem nastąpiła równia pochyła, bo wszyscy wstali lewą nogą, mieli pretensje do świata i siebie nawzajem, muchy w nosie i słowa rodziców...