CZY NA ISLANDII FAKTYCZNIE WSZYSCY ZNAJĄ WSZYSTKICH?
09:53
Islandię zamieszkuje ok. 320 tys. ludzi i często słyszy się, żart, że wszyscy znają tam wszystkich. Islandzka książka telefoniczna ułożona jest alfabetycznie wg. imion – nazwiska tworzy się bowiem od imienia ojca, więc nie jest to wystarczające do identyfikacji danego osobnika. Ważne jest imię i ewentualnie zawód, dzięki temu trafi swój na swego.
O niezwykłym wprost splocie znajomości Islandczyków mieliśmy
okazję przekonać się na własnej skórze podczas przygody ze zgubionym wózkiem. Jak
to często bywa, coś co na początku nosiło znamiona katastrofy przeobraziło się
post factum w świetną podróżniczą anegdotę.
W poprzednim poście, w którym
wymieniałam przydatne w podróży gadżety wymieniłam nasz ukochany wózek terenowy
Croozer – nieodłączny towarzysz naszych małych i dużych wypraw. Zabraliśmy go
oczywiście ze sobą do Islandii, jako bagaż podręczny przysługujący Kazikowi.
Nasz lot do Keflaviku obsługiwany był przez Lufthansę i wiązał się z dwiema
przesiadkami – we Frankfurcie i Hamburgu. W życiu nie przypuszczalibyśmy, że
Lufthansa zgubi nasz wózek (którym przecież podjeżdżaliśmy pod samo wejście do
samolotu) między Frankfurtem a Hamburgiem. Godz. 21.00, mamy 1h 20 min na
przesiadkę, a wózka nie ma. My zdenerwowani, Kazik jak radar wyczuwa i
przejmuje nasze nastroje, dodatkowo to już pora na sen, a wózka, w którym miał
spać, jak nie było tak nie ma. Atmosfera gęsta jak krakowski smog.
Z braku innych opcji, załatwiliśmy
w biurze bagażu zaginionego konieczne formalności i polecieliśmy dalej do Keflaviku
zapewniani przez Panią z obsługi, że najdalej pojutrze wózek do nas dołączy. Nic
bardziej błędnego – zdążyły minąć 3 dni, a my przemieściliśmy się dobre 200 km
na wschód, kiedy dostaliśmy pierwsze wieści odnośnie Croozer’a.
Byliśmy w Vik, kiedy Wiktor
odebrał telefon z lotniska w Keflaviku, że wózek do nich dotarł, z prośbą o
adres, pod który mają wózek dostarczyć. Byliśmy akurat w trakcie pakowania
samochodu z planem dalszej jazdy drogą nr 1 w kierunku fiordów wschodnich, więc
Wiktor zapytał, czy mogą dostarczyć wózek do miejscowości Höfn, do której
zmierzaliśmy. Dostaliśmy informację, że to trochę za daleko, żeby przewieźć
wózek samochodem, ale w Höfn jest akurat lotnisko i oni wyślą nasz wózek
dzisiejszym samolotem z Reykjavíku. Po 18.00 będzie można go odebrać na
lotnisku. Nasza euforia nie znała granic! Tuż po 18.00 dotarliśmy pod lotnisko,
które wyglądało jak mały hangar dla dwóch awionetek i pocałowaliśmy klamkę.
Nasze dobijanie do drzwi usłyszał na szczęście Stróż, który otworzył przed nami
wrota lotniska. Niestety nie wiedział nic o żadnym wózku. Obdzwonił znajomych
pracowników obsługi i tu również rozczarowanie, bo wózek najwyraźniej nie
doleciał. Żaden numer lost&found nie odpowiadał. Znowu stanęliśmy w martwym
punkcie naszej 4 dniowej wózkowej odysei. Jak to zwykle bywa mieliśmy duże
szczęście do ludzi, nasz Pan Stróż okazał się być bardzo serdeczny i chętny do
pomocy. Zaprosił nas wszystkich do środka i rozpoczął żmudne poszukiwania wózka
przez sobie tylko znane kanały. Po 30 min wiedzieliśmy, że wózka nie ma ani na
międzynarodowym lotnisku w Keflaviku, ani na krajowym w Reykjavíku. Pan jednak
nie spoczął i postanowił zadzwonić do znajomego z firmy transportowej, która
rozwozi zaginiony bagaż (dedukcja godna Scherlocka Holmesa). Jak cudownie, że
go znał! Znajomy znalazł nasz wózek w autobusie pełnym rzeczy przeznaczonych do
rozwiezienia – co ciekawe jednak Croozer nie miał przyczepionej żadnej
informacji odn. miejsca dostarczenia. W każdym razie został namierzony. Tutaj
narodził się jednak pewien problem, ponieważ wieczorem nie było tam już nikogo,
kto mógłby wózek fizycznie przenieść do samolotu, który następnego dnia rano
leciał do Höfn. Wtedy nasz Pan Stróż wykonał następny telefon do kolegi
pracującego na lotnisku w Reykjaviku, z prośbą by ten rano przed pracą przespacerował
się do rzeczonego autobusu, pełnego zaginionych dóbr wszelakich, i osobiście
przeniósł, a następnie umieścił nasz wózek w samolocie. Kolega nie widział
problemu i zadeklarował pomoc. Następnego dnia rano nasz Pan Stróż dostarczył
nam osobiście wózek na nasze pole namiotowe. I tak dzięki szerokiej sieci
kontaktów Pana Stróża (które sięgały 300 km od jego miejsca zamieszkania) i
jego bezinteresownej życzliwości byliśmy uratowani. Nie potrafię sobie wyobrazić,
żeby ta historia mogła się wydarzyć w jakimś innym miejscu w Europie.
A tak na marginesie, w drodze powrotnej
Lufthansa znowu zgubiła wózek, tym razem na trasie Frankfurt – Katowice. I to nie
był film.
0 komentarze