MIĘDZY GLUTAMI
22:06
Styczeń już zawsze będzie mi się
chyba kojarzył z miarowym szumem inhalatora, ewentualnie z hukiem odkurzacza o
drugiej w nocy i dzikim płaczem delikwenta, któremu akurat wyciągany był katar.
I ta myśl: „Czy sąsiedzi znienawidzą nas jeszcze bardziej?”. Katar, zapalenie
oskrzeli, duszność krtaniowa, a potem rota
wirus na dokładkę. Jak nie jeden, to drugi, no i oczywiście trzeci i koło się
toczy i toczy. Odkurzacz śmierdzi, pralka nie wyrabia, złote monety sypią się
do aptecznego skarbca.
Po drodze przytrafił nam się
jeszcze szpital. Tadzio 5 dni spędził w Prokocimiu, a my razem z nim – na zmianę
na rozkładanym fotelu w małej sali z trójką innych dzieci i ich rodziców. Nie
chcę się tu rozpisywać o rzeczywistości polskich oddziałów pediatrycznych, bo
ostatnio było to szeroko omawiane w mediach. Sporo osób ma też za sobą takie
doświadczenia. To są bardzo trudne doświadczenia. Kiedy tam wylądowaliśmy
przeszła mi przez głowę myśl, że „nic gorszego, to już nas nie mogło spotkać”.
Zaskakujące jest dla mnie jednak jak dużo dobra z tego pobytu dla mnie
wyniknęło. Oczywiście, że chcieliśmy stamtąd uciec jak najszybciej. Oczywiście,
że wypłakałam tam morze łez i że padaliśmy z Wiktorem momentami na przysłowiowy pysk. Ale
kiedy o tym myślę po czasie, dociera do mnie właśnie to dobro.
W szpitalu z nami na sali była 8
miesięczna dziewczynka, która przyszła na świat w 5 miesiącu ciąży. Wyglądała
jakby miała tylko 5 miesięcy, ale codziennie uśmiechała się do mnie z kolan
mamy lub taty. Zachowywała się jak zwykłe dziecko, jedynie trochę młodsze.
Codziennie miałam okazję patrzeć na prawdziwy cud. Jej rodzice byli bardzo
młodzi (19 lat) i to było dla mnie budującym doświadczeniem, że mimo młodego
wieku i niesamowicie ciężkich przeżyć, dawali radę i mieli w sobie dojrzałość
trzydziestolatków. I chyba zawsze będę pamiętać scenę, jak tata dziewczynki
wręczył studentom medycyny przeprowadzającymi z nim wywiad, cały segregator
pełny wyników różnych badań, mówiąc: „Proszę , tu jest zawarte właściwie całe
jej życie”.
Chyba pierwszy raz od czasu
urodzenia bliźniaków miałam szansę pobyć sam na sam z jednym dzieckiem przez
cały dzień. Tadzik przez pierwsze dni był bardzo słaby i spędzał cały dzień
przytulony do mnie albo Wiktora. Cieszę się, że mogliśmy mu dać tą bliskość.
Nic nie było ważne – nieugotowany obiad, tona prania, góra maili do
odpowiedzenia – nie mogliśmy być gdzie indziej, więc byliśmy sobie „tu i teraz”,
albo właściwie tam i wtedy.
Po raz kolejny dotarło do mnie w
tym szpitalu, jak dobrego wyboru dokonałam pięć lat temu. Bo to chyba
najpiękniejsze wyznanie miłości, kiedy mąż Ci mówi: „jedź do domu spać, ja będę
z nim nocami. Ty masz tak lekki sen, że wszystko Cię budzi – wykończysz się, a
ja dam sobie radę”.
Tymczasem w końcu wyszło słońce i
gdzieś między glutami udało nam się nawet wyrwać na śnieg i pohasać, z wiarą ,
że to co najgorsze już za nami, tylko to co dobre zostało.
0 komentarze