Naszą sobotę możnaby określić zdaniem "jaka piękna katastrofa". Zaczęło się standardowo trybem weekendowym i pobudką o siódmej, która wprawiła mnie i Wiktora w zły nastrój. Ale przecież skoro chłopcy umierają z głodu to trzeba się zwlec i zrobić im te placki. Potem nastąpiła równia pochyła, bo wszyscy wstali lewą nogą, mieli pretensje do świata i siebie nawzajem, muchy w nosie i słowa rodziców też. Na moje radosne: "pojedziemy do lasu na wycieczkę to nam sie poprawią humory" Kazik zareagował głośną histerią pt. "On nigdzie nie jedzie" i "w samochodzie śmierdzi". Po chwili nastąpiła jakaś kumulacja buntu trzylatka do kwadratu z buntem pięciolatka i naszym kryzysem wieku średniego. Wszyscy powiedzieli o trzy słowa za dużo i o kilka decybeli za głośno i na końcu wszyscy płakali poza Wiktorem.
Ale się ubraliśmy i pojechaliśmy do Puszczy Niepołomickiej. Zabraliśmy rower i hulajnogi i przez chwilę było świetnie.
Wypiliśmy herbatę w muminkowych kubkach i zjedliśmy kilo biszkoptów.
Potem znaleźliśmy idealny dla naszej piątki dom. Budowany w konstrukcji szkieletu drewnianego wg. projektu "Dom w puszczy" firmy Archon (to nie jest post sponsorowany).
Podczas jazdy powrotnej Filip, chcąc uniknąć zderzenia z Kazikiem nie uniknął zderzenia z ziemią i rozciął sobie wargę. Krew lała się strumieniem, a Kazik chcąc uspokoić brata krzyczał: "Mamo!Mamo! Czy on się wykrwawi na śmierć?"
Na koniec postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji La Venta, którą bardzo lubimy. Meksykańskie jedzenie i frytki z kurczaczkami przyniosą wszystkim pocieszenie. Na szczęście restauracja była prawie pusta. Grała muzyka. Kazik postanowił pokazać nam "taniec włoski" i "taniec rosyjski", których nauczył go Pan od tańca z przedszkola. Gibał się na wszystkie strony, dłonie falowały jak u tancerek z Bollywood, słońce wpadajace przez okno rozświetlało jego wielkiego zielonego guza, nabitego dzień wcześniej w przedszkolu. Z drugiej strony stołu obserwował go Filip, sącząc sok jablkowy przez słomkę z napuchnięta wargą. Zaintrygowani ruchami Kazia zaczęliśmy z Tadzikiem go naśladować. "Mamo!" - powiedział z podziwem mój pierworodny - "tańczysz lepiej niż Pani Dorotka! Ale nielepiej niż Pan Krzyś" - sprowadził mnie następnie na ziemię - "On jest prawdziwym mistrzem!". Kiedy zerknęłam na Tadzika zauważyłam, że prawie kończył swój sok, więc zainterweniowałam: "Tadziu, zostaw sobie trochę do obiadu", na co Tadzik wypluł to co miał w buzi z powrotem do szklanki. "Zobacz, posłuchał Cię" - trafnie zauważył Wiktor, a ja pomyślałam, że w zasadzie to mam już gdzieś, co o nas pomyślą pozostali goście i wróciłam do obserwowania Kazika tańczącego "taniec rosyjski".
Popołudniu już w domu Kazik zaczął wykazywać duże zainteresowanie swoimi korzeniami i wypytywał Wiktora o dawno zmarłych przodków: pradziadków, prababcie itd, szczegółowo dopytując co się z nimi stało. Na koniec podsumował niczym najlepszy couch: "Tato, ty się normalnie po prostu ciesz, że nie jesteś jeszcze na cmentarzu!"
Kiedy wszyscy poszli spać o godz. 22 usiedliśmy z Wiktorem na kanapie i zaczęliśmy się cieszyć, że nie jesteśmy jeszcze na cmentarzu. Chociaż to, że dzieci jakoś przeżywają swoje dzieciństwo, a rodzice dzieciństwo swoich dzieci zawsze pozostanie dla mnie zagadką.